Yuraa napisał, że nie zna trzeźwych po hipnozie. Ja znam: siebie, mojego byłego i obecnego faceta, ojca i kilkoro znajomych, plus, jedynie z widzenia, ale dużo pacjentów doktora, o którym wspomnoałam wyżej. Znam też niepijących, którzy nie poddali się tej konkretje hipnozie i jestem przerażona ich cierpieniem. Bywałam przecież na spotkaniach AA i są dla mnie zbiorową, koszmarnie smutną stypą. Ludzie spotykają się tam po to, by utulić się w żalu, walce z nałogiem, by znaleźć lwią siłę do dalszego niepicia. Co to jest za życie? Co to za straszne sformułowanie "nauczyłem się żyć z nałogiem"? Znaczy to tyle, co "nauczłem się żyć z jedzącym mnie po kawałku cierpieniem, które chwilami wydaje się lżejsze". Czy to jest życie? Wiem co to znaczy nie pić i czuć potworny głód alkoholowy. Wiem, że bez hipnozy Połykowskiego nie wytrzymałabym tego cierpienia i z najwyższą ulgą popełniłabym samobójstwo. Inni są ode mnie silniejsi i decydują się na życie skupiające się na walce o niepicie. Ja miałam to szczęście, że nie muszę już walczyć. W hipnozę nie trzeba wierzyć, nie trzeba być nawiedzonym ani boogobojnym. Trzeba poddać się zabiegowi tak, jak poddajemy się borowaniu zęba u dentysty. Gdyby nie hipnoza nie byłabym w stanie skupić się na niczym innym, tylko na niepiciu, a życie w tym stanie to nie jest życie, tylko samobiczowanie i ból. Ja nie muszę "żyć z nałogiem". Muszę tylko nie pić, ale po co mam pić, skoro mi się nie chce? |