Potrzebuję rozmowy
Nie mogę poradzić sobie z faktem, że straciłam kogoś, kto był dla mnie sensem życia. I nie pisze tego czczo, bo czuje, że to była dla mnie osoba, za którą jestem w stanie oddać życie, jeśli byłaby taka konieczność – nawet w tej chwili. Potrzebuje pomocy, a nie wiem jak porozmawiać na ten temat z bliskimi, nie umiem wyrazić swoich myśli, a nie pomoże mi to, gdy ktoś mówi, że „był dupkiem, był nienormalny…” etc.
Poznaliśmy się 4 lata temu, wraz z początkiem studiów. Uczucia rozwinęły się początkowo od przyjaźni, aż do miłości (czyżby tylko z mojej strony?). To przerodziło się w chorą sytuację… mimo, że znaliśmy się osobiście, studiowaliśmy w jednym budynku, większość naszych rozmów odbywała się korespondencyjnie, drogą elektroniczną. Wspierał mnie we wszystkim, rozumieliśmy się w wielu kwestiach, stał mi się bardzo bliskim, tak jakby częścią mnie. I mimo, że na początku absolutnie mnie odpychał swoim wyglądem z czasem pociągnął osobowością. A to co mi zawsze mówił tylko przyczyniło się do rozwoju mojej miłości… Z czasem stało się to dla mnie niezrozumiałe – jestem ważna, piękna, inteligentna, bla bla bla… Skoro docierają do mnie jednoznaczne sygnały poprzez słowo, czemu nie ma czynu? Sama wyznałam mu miłość. Prosiłam by się określił. I mimo, ze mnie nie kochał, że za każdym razem mówił, że nie jest w stanie „wykrzesać iskry” jak on to mawiał, utrzymywaliśmy przyjaźń. Bolało, ale nie chciałam tracić osoby, która stawała się dla mnie z każdym dniem coraz ważniejsza. Co jakiś czas dochodziło do burzy z piorunami, do której dochodziło z mojej inicjatywy – znów wyznanie uczuć z mojej strony, znów ciche dni. Ową ciszę przełamywałam zawsze ja… zawsze ze słowami, że „bez Ciebie nie potrafię”. On też zawsze mówił, że tęsknił, że beze mnie jest jedna wielka pustka, że żyje tylko po to, żeby żyć. Scenariusz powtarzał się, aż do czasu kiedy po kolejnym moim wybuchu znów nie chciał związku. Postanowiłam to uciąć, znalazł się w moim życiu inny mężczyzna. Wtedy ON ocknął się… błagał o to, bym dała mu szanse, mówił że zrozumiał, że traci skarb, że chce walczyć, dzwonił późną nocą mówiąc, ze chce mnie tylko usłyszeć, słyszałam przez telefon, że płakał. Mówił, że ktoś inny jest mi w stanie dać więcej jako mężczyzna (do tej pory tego nie rozumiem). Odmówiłam, poświęcając uwagę innemu. Niestety związek przetrwał pół roku – znów nie wytrzymałam, odezwałam się do NIEGO. Przez rok nie chciałam nic zmieniać – wystarczyło, że ON jest. Po roku siłowania się z samą sobą i po powtórce dawnego scenariusza w naszych relacjach znów nie wytrzymałam. Tym razem zdecydował się na związek. Na początku było ok: spotkania, rozmowy. Zastanawiało mnie tylko to, czemu unika bliskości… zaczął częściej pytać, czy pociąga mnie fizycznie – łaknął odpowiedzi twierdzącej. Zaczęło się psuć… wymuszone pocałunki, sztuczna bliskość, ucieczka od rozmów. Umówiliśmy się u mnie na imprezę sylwestrową ze znajomymi – nie odbierał telefonów, a gdy już odebrał wmawiał mi, że zasnął – tak jakby chciał uniknąć przyjazdu. Rozsypało się – powiedział, że nic do mnie nie czuje. Na uczelni przy ludziach. Na odchodnym prosił o przebaczenie. Wydarzenie miało miejsce 8 miesięcy temu. Od tamtej pory zobaczyłam go tylko raz, a ten raz wystarczył, żeby rozerwać mi duszę na miliardy kawałków, łzy same płynęły z oczu.
Dowiedziałam się, że jakiś czas temu leczył się farmakologicznie, bywał u psychologa, cierpiał na jakąś manię. Nie wiem czy to była przyczyna jego zachowania. Zauważyłam, że totalnie poświęcił się wierze, modlitwie… Zatracił się w tym. Jego codzienność to dom, kościół, boisko, uczelnia… Zawsze mu mówiłam, że będę z nim mimo wszystko, zawsze mu wybaczałam.
Gdy przelałam wszystkie te wydarzenia na pismo patrzę trochę trzeźwiej, wiem, że powinnam starać się zapomnieć, odciągać myśli od całej sytuacji. Ale to do mnie wraca, tęsknota nabiera dla mnie rozmiarów, które ciężko mi udźwignąć. Próbowałam relacji z innymi mężczyznami, ale sama myśl wpędza mnie w rozpacz, bo nie chciałabym związku z kimś innym. Cały czas czekam na NIEGO, mam nadzieje, że odezwie się, że jakoś to się ułoży. Wiem, że wybaczyłabym mu, ale tym razem pierwsza się nie odezwę. Męczy mnie to okropnie, bo brakuje mi kogoś, z kim mogłabym się rozumieć tak po prostu. Łapię się na tym, że żyję w iluzji, że każde domowe zajęcie robię dla naszego wspólnego pożytku, wychodząc ze znajomymi mam w myślach, co by było, gdyby on był ze mną, mam wrażenie, że ON cały czas jest gdzieś blisko. Czasem żałuję, że zaczęłam studiować akurat w tym, a nie innym mieście, bo wolałabym go nigdy nie poznać i nie znać uczucia jakie wiąże się z taką stratą, jakiej właśnie odczuwam. Wbrew sobie zaczęłam odsuwać się od ludzi, nawet od swojej jedynej przyjaciółki. Wyobcowałam się niemalże totalnie, nie chcę, ale to jest silniejsze ode mnie, nie umiem z nikim rozmawiać… i to jest główny powód mojej wypowiedzi – boję się o siebie, tego co robię. Nic nie przeraża mnie tak bardzo jak perspektywa samotności. Ale podświadomie uciekam, zrywam kontakty. Boje się co będzie w przyszłości, nie wiem co mam ze sobą zrobić.


  PRZEJDŹ NA FORUM