Współuzależnienie
Zbieram się do tej terapi, ale chyba pójdę dopiero jak mąż wyjedzie za granicę, nie chcę żeby mi przeszkadzał. Wczoraj byliśmy z córeczkami na zakupach, jak zwykle dla siebie nic nie kupiłam, bo za drogie albo zbyteczne. Było miło, na koniec zjedliśmy kolację i wróciliśmy do domu. Wieczorem oglądaliśmy telewizję, mąż wspaniałomyślnie sporządził nam drinki dla odprężenia- jak powiedział. Po czym wykończył butelkę i zasnął układając się na moich kolanach. Żeby wstać musiałam go zrzucić, jeszcze nakryłam kocem. Rano marudził, że zmarzł. Jak patrzyłam na jego twarz jak się zmienia z każdym drinkiem, to czułam coraz większe obrzydzenie. A tak było miło przez chwilę, przytulał mnie, łapał za rękę, wyznawał miłość. Nie przejęłam się tym, to już mnie nie boli. Wybaczam mu, ale nie czuję się ani rozczarowana, ani zaskoczona. Chyba do tego przywykłam. Dziś rano normalnie, bez śladów kaca. Rozpalił w piecu, zrobił nam herbatki, kanapeczki, odprowadził dziecko do ortodonty, sam na 13-tą ma stomatologa. I przez cały dzień będzie wszystko ok, będzie robił różne rzeczy, sprzątał, gotował. Wrócę z pracy, mąż poda mi ciepły obiad, może będzie już po jednym, dwóch piwach, jeśli nie będzie jeździł już autem. Potem sięgnie po więcej. Nie upije się, ale zamroczy, będzie udawał, że nic mu nie jest, czyli powie, że jest zmęczony i położy się na kanapie, zaśnie w ubraniu. Mąż pije od wielu lat, był nastolatkiem, od kiedy zaczął, dziś ma 43 lata. Mój tata też pił. Z tego co pamiętam, oboje z bratem woleliśmy go gdy był pod wpływem, wtedy był zabawny. A trzeźwy był nieobecny, obcował tylko z telewizją lub książką. Zawsze sobie myślałam, że nigdy nie będę z alkoholikiem. No i cóż- jestem. Widzę w nim dużo wad, ale ciągle widzę też zalety. Tylko już od wielu lat nie jestem szczęśliwa, nie kocham go. Widzę jak wiele mi pomaga, ale widzę też jak mnie wykorzystuje, pogrywa i przekonuje do swoich jedynie słusznych racji. Nabawiłam się nerwicy od tłumionych emocji i poczucia krzywdy, straciłam marzenia, nie mam planów. Żyję dniem dzisiejszym, tak jak nauczył mnie mąż. A jutro? Będziemy się martwić później, najważniejsze żebyśmy byli razem, jakoś sobie damy radę- tak mawia. Tylko, że ja już nie chcę JAKOŚ, ani BYLE JAK. Chcę wreszcie ruszyć do przodu, bo mam wrażenie, że utknęłam w martwym punkcie na całe lata. Sama wychowałam dzieci 13 i 10 lat. W 2009 roku byłam sama przez 9 m-cy, niby było mi ciężko, ale też wtedy się przekonałam jaką mam siłę, ile rzeczy potrafię sama załatwić związanych z domem, dziećmi. Pierwszy raz zabrałam dzieci na wakacje, pociągiem, bo nie mam prawa jazdy. I przekonałam się, że on nie pomaga mi żyć, ale przeszkadza, że lepiej mi bez niego, bo czuję się wtedy silną kobietą, a przy nim jakąś nieporadną sierotą. W marcu wyjedzie, będzie to szósty rok z rzędu, będzie tłumaczył, że on to wszystko dla nas, że żyły sobie wyprówa, żeby tylko nam było dobrze. No i tak nam dobrze, że mamy stare graty, dom do remontu, 6 letni używany samochód i raz byłyśmy na krótkich wakacjach. Teraz do jego wyjazdu też zabraknie nam pieniędzy, przywiózł 14 tys., za 4 kupił auto, 2 potrzebuje na zęby, reszta zostaje dla nas, czyli 8 tys. Tylko przez 4 m-ce nie bedzie pracował, pije i pali papierosy. I co tu jest dla nas? Według niego to chyba trzeba go w tyłek całować a według mnie nie ma tu ani grosza dla nas.


  PRZEJDŹ NA FORUM